You are hereWczasy Chorwacja 2012.14.07. - 21.07. / Odpowiedź
Odpowiedź
Wczasy Chorwacja 2012.14.07. - 21.07.
Wczasy Chorwacja 14.07. – 21.07.2012
Po rocznej przerwie znowu jedziemy razem do Chorwacji (co nie znaczy, że w ogóle nie byliśmy w Chorwacji, ale był to wyjazd „wycieczkowy”, gdzie ja pracowałem, a żona mi towarzyszyła), wreszcie wsiadamy w samochód i ruszamy na południe w kierunku naszej ukochanej Chorwacji. Wiedząc, z doświadczenia, jak w soboty wyglądają granica słoweńsko - chorwacka i bramki wjazdowe na autostrady nie wybieram się w te dni w podróż. Tym razem zmuszony byłem jednak wybrać tę opcję z uwagi na urlop, ale solennie sobie obiecałem, że nie zrobię tego już nigdy. Nigdy więcej nie pojadę do Chorwacji w weekend. Na dodatek nie dość że, wyjeżdżaliśmy w sobotę wczesnym świtem, to także wracaliśmy w sobotę (tak wyszło), stąd koszmar kolejek granicznych i autostradowych widniał przed nami dwukrotnie. Dobrze, że przewidziałem takie możliwości i odpowiednio zaplanowałem trasę, co i tak nie ochroniło nas przed małymi kolejkami i korkami na autostradach. Trasę przez Czechy i Austrię udało nam się przebyć po japońsku, czyli jako tako. Za radą „cromaniaków” przez Słowenię pojechałem drogami lokalnymi (na Mureck – Lenart - Ptuj), by ominąć autostradę. I tu kolejne moje postanowienie: wolę odżałować te 15 czy 30€ i jechać autostradami, a nie jakimiś „lokalkami” i to z dwóch powodów. Po pierwsze jest zdecydowanie szybciej, co przy chęci dojechania do wybrzeża chorwackiego w miarę szybko jest nie bez znaczenia, a po drugie stan dróg lokalnych przynajmniej tych, po których się poruszaliśmy nie był najlepszy, a i pod względem atrakcyjności turystycznej też nic nie powalało. Wyjątkiem mógłby być wyjazd w weekend, ale ja przecież nie pojadę w tym czasie do Chorwacji (patrz na powyższe postanowienie). Wyjeżdżając z Ptuja w kierunku autostrady przerażenie odebrało nam mowę. Korek do granicy miał jakieś 18 km (od autostrady do granicy jest około 15 km, a korek zaczynał się dobre 3 km na autostradzie). Szybki nawrót z przekroczeniem jakichkolwiek zasad ruchu drogowego (dobrze, że nie było w pobliżu „policiji”, bo pewnie zapłaciłbym niezły mandat) i powrotna jazda do Ptuja dalej do Videm i kierując się na Leskovec dojazd do przejścia granicznego Gradišče (Slo) – Cvetlin (Hr). I to przejście wszystkim polecam szczególnie, kiedy jest korek na granicy w Macelj, tym bardziej, że od Macelj jest ono odległe o jakieś 10 km. Cisza, spokój, żadnego ruchu, a i widokowo piękna trasa. A jak się już przekroczy granicę (czysta formalność) i wjedzie do Chorwacji, to po paru kilometrach trafia się na przepiękny zamek Trakošćan. Tam też postanowiliśmy się zatrzymać robiąc sobie przerwę zarówno na odpoczynek, jak i na zwiedzanie tego pięknego obiektu.
Zamek Trakošćan wybudowano na prawie 300 m wzgórzu w pobliżu jeziora o tej samej nazwie na terenie północno-zachodniej części chorwackiego Zagoria. Kiedy go wybudowano i kto był pierwszym jego właścicielem do dziś nie wiadomo. Nie ma żadnego pisemnego dokumentu, który by potwierdzał jego powstanie. Przypuszcza się, że zamek ten został wybudowany w drugiej połowie XIII w. i służył zagorskim grafom jako twierdza obronna mająca na celu pilnowanie drogi z Ptuja do Bednji. Pierwsza pisemna wzmianka o zamku pochodzi z 1334 roku i wtedy nosi on nazwę Tracustian. W dalszych dokumentach zamek nazywany jest także Trakkenstayn czy Trakostyan. Pierwszymi gospodarzami byli celjscy grafowie, a potem ban Jan Vitovec i ban Ivaniš Korvin, by od drugiej połowy XVI w. stał się on własnością rodziny Drašković. Ród ten panował na zamku, z krótką pięcioletnią przerwą w XVII w., kiedy właścicielami była rodzina Zrinskih, aż do 1944 r., czyli 400 lat. Po tym roku całość, a więc zamek, budynki gospodarcze i cały teren wokół zamku zostaje znacjonalizowany, a w 1953 r. powstaje muzeum. Chorwacja uzyskując niepodległość postanawia odrestaurować już nieco zaniedbany zamek Trakošćan. Efektem jest dzisiaj majestatycznie i pięknie wyglądający zamek, wokół którego rozpościerają się wspaniałe tereny rekreacyjne. Wejście na zamek wymaga „małego dreptania” pod górkę i pokonania kilkudziesięciu schodów. Warto jednak, bo z zamku roztacza się piękny widok na całą okolicę. Ponadto odrestaurowany zamek robi wrażenie tym bardziej, że praktycznie wszędzie można wejść i zobaczyć jak został zbudowany. Tylko, chcąc wejść do środka, gdzie mieści się muzeum, należy kupić bilet. Nam z braku czasu musiał wystarczyć spacer po murach i zewnętrznych przejściach. Po nacieszeniu oczu zamkiem i widokami rozpościerającymi się wokół niego poszliśmy zobaczyć jeszcze budynki, które pewnie w zamierzchłych czasach pełniły rolę budynków dla służby. Dziś, również odremontowane, mieszczą: informację turystyczną, sklep z pamiątkami i restaurację. Schodząc z zamku zauważyliśmy koło jeziora duży biały namiot. Z informacji, które uzyskaliśmy wynikało, że są czynione przygotowania do wesela, które miało odbyć się tego popołudnia i wieczora. Nic tylko pozazdrościć młodej parze i gościom pięknej scenerii wokół starego zamku.
Po krótkim odpoczynku i posiłku udajemy się w dalszą drogę. Jedziemy w kierunku Bednji, by następnie skręcić na Krapinę, gdzie wjeżdżamy na autostradę do Zagrzebia i dalej do Splitu. Trzeba było jednak przejechać jeszcze przez bramki wyjazdowe w Zaprešić – no nie było aż tak źle – i bramki wjazdowe w Lučko – tu na całe szczęście obsługa podawała „tikety” i nie trzeba było czekać aż się szlaban otworzy. Jazda jednak autostradą uzmysłowiła nam jakie ogromne ilości turystów kieruje się na wybrzeże adriatyckie. Co chwilę musiałem zwalniać, a czasami nawet wręcz zatrzymywać - takie tworzyły się korki i zatory. Od razu przypomnieliśmy sobie czasy, kiedy to tunele Mala Kapela i Sveti Rok miały przejezdną tylko jedną „nitkę” i w związku z tym tworzyły się kilometrowe korki. Na całe szczęście teraz jechaliśmy w ich kierunku ze spokojem. Czasami wolniej, czasami szybciej, ale wciąż do przodu. Wiedzieliśmy też, że tylko jeden tunel mamy do pokonania, bo postanowiliśmy, że zjedziemy z autostrady w kierunku Gospićia, a dalej znaną z przepięknych widoków i trochę niebezpieczną, z licznymi zakrętami, drogą na Karlobag. Choć zdawałem sobie sprawę, że droga przede mną jest trudna to z wielką ulgą skierowałem na nią samochód pozostawiając autostradę za sobą. Jadąc przez Gospić chcieliśmy jeszcze „zahaczyć” o Smiljan, miejscowość, w której urodził się wielki fizyk Nikola Tesla, i w której znajduje się muzeum poświęcone temu wybitnemu naukowcowi. Jednak objazdy w Słowenii, korki w Chorwacji spowodowały, że byliśmy mocno spóźnieni, a mieliśmy jeszcze do pokonania sporo kilometrów. Przejeżdżając przez Gospić trzeba pamiętać, że tereny te znane były już w czasach antycznych. Tu prowadził trakt z głębi lądu w kierunku Salony, stolicy rzymskiej prowincji Dalmacji. Pierwsze pisemne wzmianki o osadzie pochodzą z połowy XIII w., kiedy to król daje we władanie Like, w tym osadę Gospić, zwaną wtedy Kaseg później Kasezi rodzinie Tolimirović. Nazwy Gospić użyto po raz pierwszy w 1604 r. Liczne są legendy dotyczące nazwy miasta. Jedna z nich mówi, że nazwa Gospić pochodzi od księżniczki Gospavy, która podróżując rozchorowała się a napiwszy się wody z rzeki Lika ozdrowiała. Po tym zdarzeniu postanowiła założyć w tym miejscu gród zwąc go Gospić. W XV w. tereny wokół Gospića jak i samą osadę zdobywają Turcy, którzy pozostają tu aż do końca XVII w. W spadku pozostawiają miastu dwie wieże obronne Senkovića i Alića. Po okresie tureckim miasto, będące teraz pod panowaniem Habsburgów, rozrasta się. Powstają nowe obiekty, w tym katedra Zwiastowania NMP i miejski kościół pod wezwaniem św. Jana Nepomucena. Ponadto miasto staje się miastem „wojskowym”, w którym stacjonuje pułk i powstaje tak zwane „miasto sztabowe”. Dla potrzeb wojska wybudowano wtedy budynki dla generała brygady i generała pułku, a także dla lekarzy. W późniejszym czasie powstają też szkoły: publiczna, niemiecka, matematyczna dla podoficerów oraz Wyższa Szkoła Gospodarcza. Linia kolejowa doprowadzona została do miasta w 1920 r., a pierwszy pociąg przyjechał tu w 1921 r. Gospić w czasie swojej historii wielokrotnie był niszczony. Począwszy od Turków, poprzez Francuzów za czasów krótkiego panowania Napoleona, potem w czasie II wojny światowej, a na ostatniej wojnie domowej z Serbami skończywszy. Stąd wielokrotnie był odbudowywany i restaurowany. Z czysto geograficznego punktu widzenia należy odnotować, że miasto leży na krańcu jednego z największych pól krasowych w Chorwacji Lickiego pola (Ličko polje) nad trzema rzekami: Likom, Novčicom i Bogdanicom u podnóża masywu górskiego Velebit. To czyni go bardzo atrakcyjnym turystycznie miastem. Szczególnie dla tych, którzy uwielbiają piesze wędrówki po górach (liczne groty i skałki pozwalają uprawiać też bardziej ekstremalne sporty), a dzięki licznym trasom rowerowym również dla tych, co lubią jazdę na rowerach. Zostawiamy Gospić za sobą i kierujemy się na Karlobag, ale nie będzie łatwo. Początkowo trasa prowadzi dość równym terenem, ale po kilku kilometrach zaczynamy się wspinać w górę. Dość gęste zarośla powodują, że nie widać przepaści, ale my wiemy, że tam są. Czasami po prostu jest lekki prześwit. Nic to, jedziemy dalej pokonując liczne zakręty. Wreszcie dojeżdżamy do przełęczy Ostarijskiej (Oštarijsko sedlo), gdzie po przejechaniu tunelu wpadamy w niekłamany zachwyt. Widok jaki nam się okazał był niesamowity. Budowniczowie drogi przewidzieli taki stan rzeczy, bo zaraz za tunelem wybudowali parking, z którego można podziwiać wspaniałe widoki. Szybkie hamowanie i oczywiście przymusowy postój. Patrzymy w dół i podziwiamy widok na wyspę Pag, Velebicki kanał i Karlobag. Widzimy także i nie powiem, żeby nas to nie zainteresowało, niemal całą drogę w dół z licznymi zakrętami, „patelniami” i przepaściami. Nie myślimy o tym za bardzo, bo wszystko teraz jest nieważne. Liczy się tylko przepiękny widok i to nie tylko na morze, ale również na majestatyczny Velebit. Drogę budowali Austriacy w latach 1844-1850 prowadząc ją przez przełęcz Ostarijską zwaną też Starymi Wrotami znajdującą się na wysokości 927 m. n.p.m. Dla upamiętnienia tego wydarzenia wybudowano na przełęczy pomnik w kształcie kostki ustawionej na czterech kulach zwanej Kubus lub Ura. Na kostce znajdują się napisy. Z jednej strony jest napis Ferdinandus I, na cześć cesarza, za którego panowania wybudowano drogę. Na pozostałych stronach są napisy w języku niemieckim informujące o tym, że jest to najwyższy punkt budowanej drogi wiodącej do Karlobagu i nad Adriatyk. Do kostki prowadzą 33 schody. Pewnie moglibyśmy tam siedzieć i patrzeć w nieskończoność na te piękne widoki, ale niestety czas nas goni, więc ruszamy dalej. Jadąc już teraz cały czas w dół dalej podziwiamy wszystko co wokół nas, parę razy zatrzymując się jeszcze w zatoczkach widokowych. Droga pomimo niezliczonej ilości zakrętów okazała się nie taka groźna i straszna jak wyglądało to z góry. Aż żal było zjechać na sam dół do Karlobagu, ale w końcu trzeba było. Długość tej fantastycznej drogi z Gospića do Karlobagu to nie całe 40 km.
Zbyt późna pora i kawał drogi do pokonania spowodował, że nie zatrzymujemy się w Karlobagu. Z czysto zawodowego obowiązku odnotowuję, że Karlobag powstał w miejscu rzymskiej osady Vegium zniszczonej w V w. przez Gotów. Odbudowany już przez Chorwatów nosi nazwę Bag na podobieństwo nazwy wyspy Pag znajdującej się naprzeciwko. W niektórych średniowiecznych dokumentach widnieje też pod nazwą Scrissa. Pod panowaniem Chorwatów, a później węgierskiego króla Macieja Korvina miasto pozostaje do końca XV w., by w 1525 roku zniszczone i spustoszone zostało przez Turków. Pod koniec XVI w. władzę nad miastem przejmują Austriacy, a na cześć Karola Habsburga, który wielce przyczynił się do jego odbudowy i rozbudowy miasto przyjęło do dziś obowiązującą nazwę Karlobag. W XVIII w. zbudowany został klasztor kapucynów z kościołem pod wezwaniem św. Józefa. Ciekawostkom jest znajdująca się na terenie klasztoru cysterna na „deszczówkę” mogąca pomieścić 180 000 litrów wody. Również w tym okresie wybudowano, w miejscu wcześniej istniejącego kościoła św. Jana, kościół św. Karola Boromeusza, który w dużej mierze został zniszczony w czasie drugiej wojny światowej i do dzisiaj pozostała tylko jedna część murów oraz wieża zegarowa. Koło ruin kościoła postawiono pomnik Šimi Starčevića, autora pierwszej gramatyki języka chorwackiego napisanej w języku ojczystym. Warto również wspomnieć o ruinach średniowiecznej twierdzy „Forticy”, oraz o wybudowanych w kilku miejscach miasta studniach zaopatrujących ludność w pitną wodę zwanych „šternami”. Port miejski wybudowano w 1894 r., do którego początkowo każdy dzień przypływał parostatek. Opuszczamy urokliwy Karlobag i pędzimy dalej na południe magistralą adriatycką w kierunku autostrady. Z tym „pędzeniem” to trochę przesada, bo droga, po której się poruszamy jest tak kręta, że nie da się szybko poruszać, a wręcz należy to robić z wielką ostrożnością i wyczuciem, bo z jednej strony morze nierzadko kilkanaście metrów niżej od drogi, a z drugiej strony góry ze szczytami wysoko nad naszymi głowami. Nie da się jednak ukryć, że widokowo jest przepiękna. Szkoda tylko, że jako kierowca nie zawsze mogłem podziwiać te piękności. Nie powiem, żeby te ponad 60 km. krętej, ale skądinąd pięknej trasy, mnie nie zmęczyło, tym bardziej, że już prawie 12 godzin byłem za „kółkiem”, a do tego jeszcze ten upał. Sam jednak fakt, że jesteśmy w Chorwacji, Dalmacji i możemy podziwiać te piękne widoki dodawały mi sił. Jeszcze tylko 1,5 godziny jazdy autostradą i wreszcie jesteśmy w swoim apartamencie. Najprzyjemniejszymi czynnościami jakie zrobiliśmy tego wieczoru były kąpiel w ciepłym morzu i wypicie zimnego „Karlovca”. Uff, ciężki to był dzień, ale jakże piękny i wypełniony wieloma wrażeniami. Pierwszą noc spało się nam wyśmienicie.
Ranek gorący, śniadanie na tarasie - jakże ono inaczej smakuje, niż to jedzone w domu. Oczywiście pierwsze kroki kierujemy do naszego ulubionego Trogiru. Nic się nie zmienił od zeszłego roku. Tak samo piękny, a nawet piękniejszy, bo odrestaurowano całe wnętrze katedry Sv. Lovre i w całym jej majestacie można podziwiać wielkość i piękno tego miejsca. Idziemy na „rive”. Tłum turystów oraz zacumowane do nadbrzeża statki dodają jej uroku. Oczywiście na końcu promenady góruje, jakże równie piękna, twierdza „Kamerlengo”. Tym razem wyszliśmy na jej górę i mogliśmy stamtąd podziwiać nie tylko „rive”, ale także cały Trogir. Po „duchowych” fascynacjach przyszła kolej na cielesne przyjemności, czyli na dobrą chorwacką kawę. Potem jeszcze trochę zakupów na niepowtarzalnym trogirskim bazarze i powrót do domu. Oczywiście nie na długo, bo od razu jedziemy na plażę odwiedzając po drodze znajomych w hotelu „Medena”. Nieodzowna była też wizyta w naszej „Zule”, gdzie koniecznie były čevapi z lukom i ajvarom, a do tego zimne Karlovačko. Czas w Trogirze i na plaży oraz spotkania ze znajomymi spowodowały, że nawet nie wiadomo, kiedy minął dzień i zrobił się wieczór, a trzeba dodać, że upalny jak i cały dzień. W trzecim dniu zaraz po śniadaniu jedziemy na wyspę Ćiovo, by odwiedzić Josipe i Šime właścicieli Villi Katarina, z którymi znamy się jeszcze z czasów, kiedy pracowałem w Chorwacji. Podczas rozmowy wypiliśmy kawę, a wspominam o tym, bo tak dobrej kawy jak tam nigdzie indziej nie piliśmy. Potem jedziemy z wizytą do kolejnych znajomych, a jako, że organizują oni wycieczki tzw. fish picnic i my ugoszczeni zostaliśmy wspaniałymi rybami z grilla. Upalny dzień i ciepłe morze spowodowały, że długi czas spędziliśmy w morzu rozkoszując się nie tylko ciepłą, ale i krystalicznie czystą wodą. Po południu pojechaliśmy do Kašteli, by spotkać się z naszym przyjacielem Ante, który zaprosił nas do swojego ogrodu. Przedtem jednak byliśmy zobaczyć smutny widok nieistniejącego hotelu Palace, w którym już od pięciu lat nic się nie dzieje. Przepraszam, popada w dalszą ruinę. Ante ogród ma przepiękny z krzewami winogron, drzewami oliwkowymi, arbuzami, melonami i wieloma jeszcze innymi owocami i warzywami, że o domowych zwierzętach nie wspomnę. Trzeba dodać, że wszystko rośnie tu w naturalny sposób bez żadnej chemii, o czym mogliśmy się przekonać kosztując tych wszystkich pyszności. Proszę mi wierzyć, jego pomidory miały zdecydowanie inny (czytaj lepszy) smak, niż te kupowane na bazarze. Było oczywiście i dobre domowe wino. Dobrze, że w Chorwacji można mieć 0,05 promila, bo mogło by być niebezpiecznie. I tak minął kolejny dzień spędzony w większości na wizytach u znajomych. W następnym postanawiamy, że zobaczymy coś nowego. Obieramy kurs na Biograd Na Moru, a następnie promem na wyspy Pašman i Ugljan. No to ruszamy. Skoro dojechaliśmy do Biogradu na Moru, to trochę o nim. Skąd ta nazwa z dodatkiem „nad morzem”. Otóż trzeba by wrócić do czasów średniowiecza, kiedy oprócz tego Biogradu na Moru istniały jeszcze: Biograd nad Dunajem dzisiejszy Belgrad (Beograd) w Serbii, a także Stolni Biograd – dzisiejszy Székesfehérvár na Węgrzech. Wszystkie te miasta były miastami królewskimi. Ten ostatni był siedzibą królów węgierskich, Belgrad królów serbskich, a Biograd na Moru królów węgierskich (tu koronował się Koloman król Węgier i Chorwacji), a przede wszystkim chorwackich (za panowania Krešimira III był stolicą ówczesnej Chorwacji). Zresztą na półwyspie bałkańskim jest jeszcze po dziś wiele miejscowości, które w swojej nazwie mają Biograd. Nazwa Biograd, tego założonego przez Chorwatów w X w. miasta, to nie jedyna jaka istniała. Mówi się, że to miasto podczas swojej burzliwej historii nazwę zmieniało około 200 razy, ale zawsze z dodatkiem „na moru”, między innymi nazywając się Alba Maris, Alba Regalis, Alba Maritima czy Zara Vecchia. Ciekawa historia wiąże się z tą ostatnią nazwą. Otóż zaraz na początku XIII w. Wenecja przy pomocy krzyżowców zniszczyła doszczętnie Zadar. Miejscowa ludność ucieka w popłochu i kryje się w Biogradu na Moru. Po wielu latach, kiedy odbudowano Zadar nazwano go Zara Nuova (Nowy Zadar) dla odróżnienia Biogradu, który nazwano Zara Vecchia (Stary Zadar). Historia miasta była podobna do historii Chorwacji, a więc po Chorwatach były Węgry i Wenecja, Austria i Napoleon, a następnie znowu Austria. Po I wojnie światowej Królestwo SHS zmienione później na Królestwo Jugosławii, a po II wojnie światowej Państwo Jugosławii rządzone przez Titę, by wreszcie w 1991 r uzyskać niepodległość. Dzisiaj to typowa miejscowość turystyczna z portem, z którego odchodzi prom na wyspę Pašman oraz wiele statków kierujących się do pobliskich wysp Kornati. Niestety wielkich zabytków to tutaj nie można znaleźć. Godne polecenia są tylko kościół św. Anastazji z XVIIII w. oraz pozostałości po klasztorze benedyktynów i kościele św. Jana. Wiele ciekawych eksponatów znajduje się też w miejscowym muzeum umieszczonym w starym ratuszu. Nie ma zabytków, ale jest inna atrakcja. Piękna nadmorska promenada, po której szczególnie w sezonie spacerują rzesze turystów z całej Europy, a może i świata. Na promenadzie nie brakuje różnego rodzaju atrakcji, a także restauracji i kafejek oferujących wszystko to, co najlepsze w kuchni chorwackiej. Niedaleko miasta znajduje się Vransko jezero. To największe chorwackie jezioro jest stosunkowo płytkim jeziorem z głębokością nie przekraczającą 4 m. Całe jezioro, jak i przylegające do niego tereny, są obszarem chronionym jako Park Przyrody. W jeziorze znajduje się wiele gatunków ryb zarówno słodkowodnych jak i dwuśrodowiskowych (jezioro połączone jest wieloma podziemnymi kanałami z morzem), co powoduje, że występuje tutaj znaczna ilość ptactwa, które często zatrzymuje się podczas przelotów z północy na południe lub z południa na północ. My jednak po zakupie biletów wsiadamy, a w zasadzie wjeżdżamy na prom i płyniemy przez Pašmanski kanal do miejscowości Tkon na wyspie Pašman. Podróż trwa około 20 minut. Podziwiamy z morza (czytaj z promu) zarówno Biograd na Moru, jak i zbliżającą się wyspę oraz dwie inne mijane po drodze wysepki Planac i Sv. Katarina. Jest pięknie i upalnie. Dopływając do miasteczka Tkon (tam cumuje prom) już z daleka widać na wzniesieniu zabudowania, które jak się później okazało były zabudowaniami klasztoru benedyktynów „Čokovac” wraz z kościołem św. św. Kuźmy i Damiana. Całość wybudowana została przez zakonników na początku XII w. i do dnia dzisiejszego klasztor jest przez nich zamieszkiwany. Nota bene, to jedyny czynny klasztor benedyktyński na terenie Chorwacji. Wewnątrz klasztoru znajduje się wiele ciekawych zabytków, jak naczynia liturgiczne, czy dokumenty pisane głagolicą. Benedyktyni w zaszłych czasach posługiwali się tym pismem i dlatego nazywano ich nawet głagolaszami. Podjazd do klasztoru to jeszcze jedna atrakcja. Z klasztornego wzniesienia rozciąga się fantastyczny widok na morze i pobliskie wysepki: Babac, Muntan, Dužac Mali i Veli czy Čavatul.
Po przypłynięciu od razu, nie zatrzymując się w Tkonie, udajemy się na zwiedzanie wyspy a w zasadzie dwóch, bo w planie mamy i Ugljan. Oby dwie te wyspy ciągną się równolegle do wybrzeża i mają prawie jednakową długość wynoszącą nieco ponad 20 km. Wyspa Pašman jest trochę „grubsza” niż jej koleżanka zza mostu. Mostu, który został zbudowany na przełomie lat 1971-1972. Ostatnio przeszedł on gruntowny remont zachowując te same parametry, jakie posiadał wcześniej, a więc całkowita długość 210 m i 16 m wysokości. Zmianie uległa jedynie szerokość mostu i wynosi teraz prawie 12 m (przedtem miał trochę ponad 8 m). Co ciekawe pod mostem odbywa się taki ruch wszelkiego rodzaju jednostek pływających jak na „Marszałkowskiej” w godzinach szczytu. Taki ruch wynika z tego,że większość statków płynących do Zadaru i z Zadaru, a także cały ruch turystyczny na wyspy Kornati odbywa się przez to przejście, które, nomen omen, nazywa się „gardzielą”. (Prolaz Mali Ždrelac). Jadąc cały czas wzdłuż wschodniego wybrzeża, praktycznie jedyną drogą jaka tu istnieje, mijamy kolejne miasteczka bardzo malutkie i podobne do siebie. Ta ich maleńkość wynika z tego, że na wyspie mieszka jedynie około 3 000 ludzi. Podejrzewam, że przez sezon przewija się tu zdecydowanie więcej turystów, chociaż wyspy te należą do tych, gdzie odpoczywają ludzie ceniący sobie spokój. Zauważyliśmy też, że właścicielami domów są mieszkańcy miast wybrzeża, szczególnie Zadaru, i traktują te domki jako miejsca wypadów weekendowych lub urlopowych. Nie mniej zatrzymaliśmy się w kilku uroczych miejscach takich jak Kraj, Pašman, Neviđane i w końcu w Ždrelac, tuż przed mostem. Z mostu łączącego wyspy przez długą chwilę obserwujemy przepływające różne jednostki pływające od kajaków począwszy, a na dużych statkach turystycznych skończywszy. Piękny widok, tym bardziej, że w oddali było widać wyspy Kornati i Dugi Otok, a jak przeszło się na drugą stronę mostu to całe wybrzeże z Zadarem na czele. Niestety czas płynął szybko, jak te statki pod nami, a my mieliśmy jeszcze do pokonania cały Ugljan ze swoimi miejscowościami: Kukljica, Kali, Preko i Ugljan. Na wyspie oddzielonej od stałego lądu kanałem zadarskim mieszka obecnie około 7 500 mieszkańców, którzy zajmują się rybołówstwem, rolnictwem i oczywiście turystyką. Kukljica, jako pierwsza za mostem, to urocze małe miasteczko z miejskim kościołem z XVII w. i ruinami gotyckiego kościoła z XV w. Co roku 5. sierpnia już od 500 lat odbywa się morska procesja, gdzie na statku przewozi się figurę Gospe od Snijega z miejskiego kościoła do kaplicy nieopodal kanału Ždrelac. Statkowi wiozącemu figurę towarzyszą wszelkiego rodzaju łodzie, stateczki, żaglówki, jachty a nawet kajaki i pontony. Po zakończeniu tej specyficznej procesji i mszy świętej rozpoczyna się zabawa, która niejednokrotnie trwa do białego rana. Jeszcze jedną ciekawostką tej miejscowości jest to, że mieszka w niej 600 Kukljićan, czyli trzy razy mniej niż w Nowym Jorku. W czasach, kiedy turystyka jeszcze nie istniała, a na wyspach panowała bieda, duża część ludzi emigrowała do wielu krajów i miast. Kukljiczanie wybrali Nowy Jork. Jedziemy dalej. Kolejne miasto to Kali, które jest pewnym ewenementem w skali wyspy. Otóż z turystyki mieszkańcy żyją w znikomym procencie. Ich głównym zajęciem jest łowienie ryb, którym zaczęli zajmować się dopiero w połowie XIX w., ale do perfekcji opanowali łowienie małych ryb takich jak sardynki, makrele czy szprotki oraz i dużych, takich jak tuńczyki, których hodowlę założyli w pobliżu swojej miejscowości. Procent bezrobocia w tej miejscowości wynosi 0%. Kalianie jako rybacy znani są na całym świecie. Pływają, będąc szyprami na wielu statkach pod banderami Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii czy Nowej Zelandii. Trzeba przyznać, że kutry stojące w porcie dodają wiele uroku tej sympatycznej miejscowości. Zostawiamy Kali i za parę chwil jesteśmy w Preko, miasteczku, do którego przypływa prom z Zadaru. Nie zatrzymujemy się tu długo. Odnotowujemy jedynie, że nad miasteczkiem znajduje się twierdza św. Michała (sv.Mihovila) wybudowana przez Wenecjan w XIII w. Ostatnim miastem jaki odwiedzamy to Ugljan, położone nad trzema piaszczystymi zatokami stare miasto. W mieście zauważyliśmy ładne wille należące w średniowieczu do rodzin szlacheckich z Zadaru oraz klasztor Franciszkanów budowany przez lata, a znajdujący się nad samym brzegiem morza. Obieramy powrotny kierunek, bowiem chcemy jeszcze zobaczyć którąś z piaszczystych plaż. Problem polega na tym, że te najpiękniejsze znajdują się (dotyczy to zarówno Ugljana i Pašmana) na zachodnim brzegu i aby się tam dostać trzeba pokonać makadamy czyli kamienisto-żwirowe drogi, do pokonania których najlepiej mieć terenowe auto, a my mamy tylko Opla Astrę. Świat należy jednak do odważnych. Wracamy na Pašman do miejscowości Kraj i dalej bezdrożami w poszukiwaniu Uvali Ženčina lub Soline. Co to była za jazda... to tylko my wiemy. W górę, w dół, kamienie waliły o podwozie, że aż strach było jechać, a my parliśmy wciąż do przodu. Wreszcie dojechaliśmy. Było pięknie, woda jak kryształ, ale teraz jeszcze czekał nas powrót. Nie powiem, żeby w pewnym momencie nie obleciał nas strach. Nawet przeszła mi myśl, a co jak się coś popsuje? Jak dojedziemy do głównej drogi, na około ni jednej żywej duszy? Na całe szczęście przygoda po bezdrożach wyspy Pašman skończyła się szczęśliwie. Cało i zdrowo z nienaruszonym auteczkiem dotarliśmy z powrotem na prom. Warto było jednak podjąć to ryzyko i zobaczyć piękne plaże i przybrzeżne wysepki. Widok, jak to bywa w Chorwacji, rozbrajający i ujmujący. Przed opuszczeniem wyspy warto wspomnieć, że w Tkonie na wyspie Pašman urodził się w 1955 r. nie kto inny, jak tylko generał Ante Gotovina, przez Chorwatów uznawany bohaterem narodowym, a przez społeczność europejską zbrodniarzem wojennym. W czasie ostatniej wojny z Serbią Gotovina był dowódcą wojsk chorwackich, których to zadaniem było, podczas akcji „Burza”, zlikwidowanie Republika Serbskiej Krajiny. Podczas tej akcji wysiedlono ponad 200 000 Serbów z terenów chorwackich. Akcja pochłonęła wiele ofiar, a samemu Gotovinie przypisuje się 150 zabitych Serbów, efektem czego usłyszał on wyrok wydany przez Trybunał Haski, 24 lat więzienia. Promem wracamy do Biogradu, by po krótkim spacerze ruszyć dalej w powrotną drogę. Po drodze mamy zamiar „wpaść” do jeszcze jednego miasteczka, jak się okazało ślicznego miasteczka. Tą pomijaną w większości przewodnikach (niesłusznie zresztą) miejscowością jest Tribunj. Pięknie usytuowany na wybrzeżu, wokół wysepki, połączonej z nią zresztą mostkiem. Wszystko tam jest takie miniaturowe i piękne. Początkowo miasto nosiło nazwę Jurjevgrad (Miasto Jerzego) i znajdowało się na wzniesieniu. Dziś w tym miejscu stoi kościół sv. Nikoli i ruiny niegdysiejszej twierdzy. W czasach napaści Turków mieszkańcy kryją się na pobliskiej wysepce Badnje i z czasem tam przenosi się centrum miasta, tym bardziej, że wysepka ogrodzona została murami obronnymi, a w środku wybudowano kasztel. Wysepka była mała, a ludności, która chciała się skryć przed najeźdźcami dużo, stąd zabudowa była „ciasna” powodująca, że uliczki pozostały bardzo wąskie, wręcz najwęższe jakie sobie można wyobrazić. Mury, które chroniły także miasto od fal zostały wyburzone dopiero w 1935 r. i od tego czasu można wysepkę obejść dookoła. W XV w. miasto nazywano Tribohunj albo Tribohum, Uważa się, że Tribunj to pochodna nazw „Trebunj” albo „Trebić”, które to słowa określały boga słońca pogańskich Chorwatów lub od terminu „Trebište”, co w starosłowiańskim języku znaczy miejsce, gdzie się „poświęca”. Dzisiejszy Tribunj zasłynął z wielkiej miłości do osłów (tovar lub magarac). I nie ma w tym nic śmiesznego, bo celem tej miłości jest ochrona tych zwierząt przed wyginięciem. By tego dokonać tribunjanje założyli stowarzyszenie ochrony osłów (Hrvatski tovar), a za jego pośrednictwem stworzyli na pobliskiej bezludnej wyspie Logorun rezerwat dla osłów. Pozwoliło to także wskrzesić dawną tradycję zawodów jeżdżenia na osłach. My, bez osłów, spacerujemy wąskimi uliczkami miasta podziwiając jego urok i piękno. Warto też zobaczyć stary z XV w kościółek Błogosławionej Marii Dziewicy, a także górujący nad miastem kościół św. Mikołaja (sv. Nikoli z 1542 r.). Tuż przy nadbrzeżu znajduje się najmłodszy z kościołów, dziewiętnastowieczny kościół Velike Gospe. Niedaleko jest lodziarnia, w której zjadamy wyśmienite lody. Czas nieubłaganie płynie. Pora więc wsiąść do auta i w dalszą drogę. Jazdę kontynuujemy „jadranskom magistralom”, mogąc w dalszym ciągu podziwiać piękne widoki. Po minięciu Šibenika zatrzymujemy się na chwile naprzeciwko małej wysepki Krapanj. Ta mała, oddalona od lądu zaledwie o jakieś 400 m wysepka (0,35km kwadratowego) zasłynęła z połowu gąbek. Dziś przy istniejącym sprzęcie nie stanowi to większego problemu, ale kiedyś była to niebezpieczna i ciężka praca. Na połowy udawało się co najmniej sześć osób, a każda miała określone zadanie. Najważniejsi byli nurkowie, których zadaniem było wydobywanie z morskich głębin gąbek. Kolejnych dwóch było odpowiedzialnych za „dostarczanie” powietrza do specjalnych „dzwonów” zanurzonych w morzu, a pozwalających nurkom na nabieranie powietrza bez wynurzania. Pozostali dwaj mieli za zadanie wiosłowanie i czyszczenie gąbek dostarczonych przez nurków. Szczęściem mieszkańców wyspy Krapanj było to, że gąbka znajdująca się wokół wyspy była dobrej jakości i wysoko ceniona. Dodam tylko, że na świecie żyje około 9 tys. gatunków gąbek. Oczywiście z czasem, kiedy sprzęt do nurkowania stawał się co raz lepszy połowy stawały się łatwiejsze, choć z drugiej strony trzeba było schodzić za gąbkami coraz głębiej, bo płyciej ich brakowało. Po chwilowej przerwie przy wysepce Krapanj wracamy już bez zatrzymywania się do domu. Kolejny dzień, bardzo intensywny, ale jakże przyjemny i fantastyczny za nami. Czemu to tak szybko wszystko leci.
Budzimy się dość wcześnie. Dzisiejszy dzień przeznaczamy na plażowanie. Plaże są jednak zatłoczone do czego sprzyja upał, no i środek sezonu. Postanawiamy więc, że zrobimy coś, co wydaje się niemożliwe w tych warunkach - poszukamy jakiejś cichej, odludnej plaży. Realizację naszych zamierzeń musieliśmy trochę opóźnić z powodu kanadierów – samolotów gaszących pożary. Właśnie wychodziliśmy z domu, kiedy usłyszeliśmy charakterystyczny warkot. Patrzymy, a dwa samoloty, naprzeciwko nas, w zatoce nabierają do swoich zbiorników wodę. Szybko sięgamy po aparat i kamerę, by uwiecznić to niesamowite widowisko. Samoloty schodzą bardzo nisko nad wodę prawie sunąc po niej. W tym czasie specjalne „ssawki” zasysają wodę do zbiorników, po napełnieniu których, pilot podrywa maszynę w górę i odlatuje w kierunku pożaru. W naszym wypadku kanadiery parokrotnie powtarzały ten manewr, a my mieliśmy nadzieję, że pożar w końcu ugaszono i nikomu się nic nie stało. Po tym powietrzno - wodnym „teatrze” wreszcie ruszamy w poszukiwaniu marzeń, które jak się okazało nie były aż tak bardzo nie niemożliwe. Faktem jest, że parę informacji i namiarów mieliśmy na takową plażę. Jedziemy więc w wybranym kierunku i po około 40 minutach (parę razy wjechaliśmy nie w tę drogę co trzeba) trafiamy na to o czym marzyliśmy – plażę, na której było, licząc razem z nami 8 (słownie:osiem) osób. Piękna, kamienista plaża w zatoczce, gdzie po wejściu do czystej i cieplutkiej wody pod stopami mieliśmy piasek. Żyć nie umierać. Ten przepiękny kawałek chorwackiego wybrzeża nazywa się Uvala Stari Trogir i za czasów rzymskich był tam najprawdopodobniej port przeładunkowy, czego dowodem są pozostałości kamiennych budowli. Postanawiamy, że jutro z samego rana znowu tu przyjedziemy i spędzimy cały dzień „bycząc” się do bólu. Nawet upatrzyliśmy sobie zacienione miejsce pod drzewem. Po rozkoszach kąpieli morsko – słonecznych wracamy, a powiedzieć tu wypada, że droga, a w zasadzie bezdroże nie należało do najłatwiejszych, tym bardziej, że ostatni odcinek to bardzo stromy zjazd, który w powrotnej drodze robi się bardzo stromym podjazdem. Jakoś poszło. Wieczór spędzamy na wspaniałej kolacji w zaprzyjaźnionej „selskiej konobie” Donja Banda. Przy chorwackiej muzyce „u živo” jemy przysmaki nie wymagające reklamy: pršut, kozi domowy ser, oliwki i oczywiście školki na buzaru. Wino też się na stole znalazło. Więcej nie będę o tym pisał, bo się głodny robię. Na drugi dzień zgodnie z postanowieniem wracamy na „naszą” cudowną plażę i nasze zdziwienie było jeszcze większe, bo byliśmy na niej całkiem sami i dopiero po południu przyszło paru miejscowych, którzy też mieli ochotę popływać w lazurowej wodzie „Jadrana”. Po prawie całodniowej labie wracamy do domu, by „wyskoczyć” jeszcze do Splitu. Tak całkiem to nie dojechaliśmy do niego, bo wstąpiliśmy po drodze do twierdzy Klis górującej nad Splitem. Pobyt w niej trochę nam zajął czasu, bo jest tam co oglądać nie wyłączając przepięknych widoków na całą okolicę. Pierwsza wzmianka o twierdzy pochodzi z X w. a opisuje ona zdobycie twierdzy Kleis przez Awarów i Słowian ułatwiające im w konsekwencji zdobycie na początku VII w. miasta Salony. Najbardziej burzliwy okres twierdza przeżyła w XVI w., kiedy na te tereny przybyli Turcy. Załoga twierdzy pod dowództwem kapitana Petara Kružića przez 25 lat broniła się przed napadami Turków. W końcu jednak uległa i najeźdźcy przez następne 111 lat panowali w Klisie. Przez okres ten mieszkańcy Splitu nie korzystali z wody rzeki Jadro (z rzeki tej prowadził akwedukt zaopatrujący miasto w pitną wodę) bojąc się, że Turcy mogą zatruć wodę. Pomimo tak długiego pobytu Turków w twierdzy (wybudowali nawet meczet z minaretem, który po wyzwoleniu przebudowano od razu na kościół) Split nigdy nie został przez nich zdobyty. Klis w dalszej swojej historii służył do celów wojennych Wenecji, Napoleonowi, Monarchii Austriackiej, a w czasie II wojny światowej Włochom i Niemcom. Flaga chorwacka załopotała nad nią w 1991 roku. Dzisiaj zwiedzając twierdzę można podziwiać zachowane baszty, budynki prochowni, Dom Księcia, bastiony czy kościół św. Gwidona. Obecnie wiele z tych budowli jest restaurowanych i odnawianych. Po zwiedzaniu twierdzy nie mieliśmy już sił pojechać do centrum Splitu postanowiliśmy więc zostawić sobie tę przyjemność na jutro, a dzisiaj wracać do domu i pójść gdzieś na kolację. Kolejny dzień minął jakby z bicza trzasnął. Jako, że ten następny dzień to już ten ostatni przed powrotem do kraju, jedziemy do Splitu, bo nie może tak być, żebyśmy go nie odwiedzili. Jak zwykle na Perystyl wkraczamy z wielką ochotą i radością. Cieszy nas również fakt, że prawie wszystkie znajdujące obiekty są odrestaurowane i wyglądają wyśmienicie. Moglibyśmy tam przesiadywać godzinami obserwując panujący ruch jednocześnie słuchając przy tym pięknej chorwackiej muzyki w wykonaniu klapy. Spacerujemy po Splicie zaglądając we wszystkie możliwe zakątki i po raz kolejny utwierdzamy się w przekonaniu, że jest on piękny (czytaj stary Split). Oczywiście bazar też był wkalkulowany w wizytę. Robimy trochę zakupów (co ciekawe ceny na bazarze w Splicie są niższe niż w Trogirze) zarówno na drogę jak i do domu. Wracając „wpadamy” jeszcze na trochę do Kašteli z tęsknotą spojrzeć na to co pozostało z hotelu Palace. Popołudnie to ostatnia kąpiel w morzu, pakowanie, a wieczorem kolacja tradycyjnie w naszej konobie Zule. Kolejne wspaniały pobyt w Chorwacji z poznaniem wielu nowych miejsc, ale i odwiedzeniem starych kątów niestety się zakończył. Cóż zrobić takie jest życie. Ale my i tak tu wrócimy.
By uniknąć sobotnich korków postanawiamy, że częściowo trasę pokonamy lokalnymi drogami przy okazji podziwiając nieznane nam miejsca. Kierujemy się na Šibenik, by za nim skręcić w drogę nr 27 prowadzącą do Benkovca i dalej 56 na Posedarje. Poruszamy się dość płaskim terenem typowo rolniczym, zwanym Ravni kotari (płaskie kotary), słynącym między innymi z upraw wiśni maraski, z której produkuje się słynny na cały świat likier Maraskino. Wiele znakomitości piło ten napój bogów. Dość powiedzieć, że nawet sama królowa angielska Wiktoria nie mogła się oprzeć temu likierowi. Niestety tereny te były też miejscem częstych walk w czasie ostatniej wojny serbsko–chorwackiej, o czym możemy się sami przekonać widząc wiele zniszczonych budynków i napisów „Pazi mine” (Uwaga miny). Do autostrady docieramy w Maslinicy, przejeżdżając wcześniej przez słynny Maslinicki most oglądany często przez turystów jadących autostradą. Jadąc autostradą widzimy po ilości aut, że na bramkach w Lučko będzie niezły korek. Decydujemy się na manewr ominięcia tego newralgicznego miejsca, zjeżdżając z autostrady zjazdem Donja Zdenčina. Jadąc lokalnymi drogami wjeżdżamy ponownie na autostradę na węźle Jankomir. Nie wiem czy zyskaliśmy czasowo, ale nie musieliśmy przynajmniej stać w kilometrowym korku. Podobny manewr zrobiliśmy dojeżdżając do granicy ze Słowenią. Tu korek był jeszcze większy bo nie dość, że bramki na autostradzie to jeszcze granica. Tym razem zjechaliśmy z autostrady w Đurmancu na starą drogę (pustą) prowadzącą w kierunku granicy (przy okazji patrząc na wielokilometrowy autostradowy korek), by przed nią skręcić na Trakošćan i przejechać tym samym przejściem granicznym, którym tydzień temu wjechaliśmy do Chorwacji. Dalsza podróż minęła nam bez większych problemów nie licząc oberwania chmury na granicy austriacko - czeskiej i to tak intensywnego, że musieliśmy się zatrzymać, bo wycieraczki nie nadążały wycierać szyby. Cało i zdrowo wieczorem dotarliśmy do domu jak zwykle postanawiając, że w przyszłym roku znowu pojedziemy do naszej ukochanej Chorwacji.
Powyższy tekst napisałem korzystając przede wszystkim ze swojej wiedzy i tego, co zobaczyłem na własne oczy. Niekiedy posiłkowałem się przewodnikami i niezastąpioną w tych sprawach książką Leona Grubišićia „Dalmacja poza czasem”.