You are hereRelacje z podróży / Wakacyjne reminiscencje 2018 roku
Wakacyjne reminiscencje 2018 roku
Wakacyjne reminiscencje roku 2018.
W roku 2018 nie byłem na żadnym urlopie. Tak wyszło. Co nie znaczy, że nie byłem w Chorwacji. Byłem i to nawet parę razy, ale, że tak powiem, służbowo. W każdej z tych podróży starałem się znaleźć trochę czasu dla siebie, by móc zobaczyć to co mnie interesowało. I o tym postanowiłem napisać. Będą to luźne myśli i skojarzenia z miejscami, w których byłem.
Podróż pierwsza.
Wszystko zaczęło się w długi majowy weekend. Pierwsze kroki stawiałem po zawsze pięknym i jakże cudownym Rovinju. Ile kroć bym tam nie był zawsze robi na mnie wrażenie ta plątanina wąskich uliczek starego miasta, którymi i tak zawsze dojdzie się na wzgórze z monumentalnym kościołem św. Eufemii (Crkva sv. Eufemije u Rovinju), skrywającym relikwie tej świętej pochodzącej z Chalcedonu. Ta, zbudowana w stylu baroku weneckiego świątynia wyraźnie góruje nad miastem, a szczególnie jej dzwonnica zwieńczona pozłacaną, miedzianą figurką św. Eufemii umieszczoną w taki sposób, że pozwala się jej obracać wokół własnej osi w zależności od kierunku wiatru. Nic dziwnego, że wieżę widać z każdego miejsca, bo jest ona najwyższą, liczącą 62 m wysokości, dzwonnicą na Istrii. Jako, że Rovinj jest pięknie usytuowany ze wzniesienia rozpościera się piękny widok zarówno na samo miasto, jak i okoliczne wyspy i wysepki. Jedną z nich jest wyspa św. Katarzyny, na której znajduje się pałacyk hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego zbudowany na przełomie XIX/XX wieku. Hrabia ten był też, w latach 1899 – 1926, czyli aż do swojej śmierci, właścicielem wyspy. Jako wielki miłośnik sztuki, przede wszystkim malarstwa, w pałacu na wyspie zgromadził liczną kolekcję dzieł sztuki: Maksymiliana Gierymskiego, Józefa Chełmońskiego, Leona Wyczółkowskiego, Jana Matejki, czy Jacka Malczewskiego. Powróćmy jednak do Rovinja. Spacerując po mieście mogłem podziwiać nie tylko przepiękne, wąskie uliczki, wzdłuż których usytuowane są liczne galerie i sklepiki z pamiątkami, ale także inne zabytki, jak choćby „Łuk Balbi”, z pięknym symbolem Wenecji, skrzydlatym lwem. Łuk stanowi jedną z licznych bram prowadzących na stare miasto, bo tylko przez te bramy można było wejść do ufortyfikowanego miasta. Co ciekawe miasto do 1763 roku było położone na wyspie. Wtedy to połączono go ze stałym lądem zasypując cieśninę. Jest oczywiście i ratusz, i wieża zegarowa i liczne zabytkowe kościoły, w tym bardzo nietypowa budowla: baptysterium Trójcy Świętej, w kształcie siedmiokąta, będąca zarazem najstarszym budynkiem Rovinja. W krótkim czasie nie sposób wszystkiego zobaczyć. Dobrze, że nie była to moja pierwsza wizyta w tym mieście, więc za każdym razem mogłem obejrzeć coś czego jeszcze wcześniej nie widziałem. Na zakończenie jeszcze taka ciekawostka. Otóż wiele miejscowości na Istrii używa włoskich nazw miast – Rovinj - Rovigno, Pula – Pola, Poreč – Parenzo, Motovun – Montona, Svetvinčenat – Savičenta, Vodnjan – Dignano, itd. itd.. To historyczna zaszłość. W latach od 1920 do 1945 Istria, przynależała do Włoch. W okresie tym tereny półwyspu były licznie zasiedlane obywatelami włoskimi, co przyczyniło się do rozpowszechnienia języka włoskiego. Po II wojnie światowej, kiedy Istria, stała się częścią Socjalistycznej Federacji Jugosławii, Włosi masowo opuszczają półwysep, nie mniej część z nich pozostała stąd i nazwy włoskie też pozostały.
Żal było opuszczać piękny Rovinj. Miałem i w dalszym ciągu mam świadomość, że kiedyś znowu tam wrócę. Kolejnym miastem, który odwiedziłem to Lovran. To, należące do Riwiery Opatijskiej miasteczko, leży u podnóża masywu górskiego Učka tuż pod Vojakiem, najwyższym szczytem tego masywu ( 1396 m n. p. m.). Jak łatwo się domyślić nazwa pochodzi od licznie rosnących tu drzew laurowych. Ale nie tylko te drzewa są charakterystyczne dla tej miejscowości. Równie licznie występują czereśnie i kasztany z zaznaczeniem „jadalne kasztany”. Do zabawy każdy powód jest dobry, dlatego lato zaczyna się czereśniowym festynem, a po okolicy rozchodzi się cudowny zapach placków z czereśniami. Kończy się kasztanową „feštom” zwaną „Marunada” ,podczas którego wszyscy objadają się jadalnymi kasztanami pod różną postacią. Oczywiście to nie wszystkie atrakcje, które miasto oferuje. Odbywają się tu liczne koncerty muzyczne orkiestr i zespołów „klapa”. Lovran posiada stare miasto, o którym się mówi, że atmosfera w nim jest magiczna. Coś w tym musi być, bo przyjeżdża tu wielu artystów i ludzi sztuki. Wokół starego miasta stoją dumnie, piękne wille wybudowane w dawnych czasach przez zamożnych, którym miasteczko przypadło do gustu. W jednej z takich will w 1915 roku zmarł Stanisław Witkiewicz. Warto jeszcze wspomnieć o nadmorskiej promenadzie zwanej „Lungomare” łączącej Lovran z Opatiją i pozostałymi miejscowościami opatijskiej riwiery. Jej długość to 12 km, a pierwsze odcinki powstały jeszcze za panowania Franciszka Józefa I Habsburga. Przyjemnie było spędzać czas w takiej scenerii, zwłaszcza, że i spacer po promenadzie też był. Proszę mi wierzyć, że po takim spacerze bardzo smakuje lampka wina wypita na hotelowym tarasie z przecudownym widokiem na „jadransko more”. Trochę się rozmarzyłem. A tu na drugi dzień od razu wyjazd. Też jednak do cudownego miejsca jakimi niewątpliwie są Plitwickie Jeziora. Tyle już napisano o nich, że nie będę się za bardzo rozpisywał. Powiem tylko, że obojętnie kiedy bym tam nie był, a proszę mi wierzyć, że było tego trochę i to w różnych porach roku, zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Przyroda bowiem „wybudowała” coś czego człowiek w życiu by nie dokonał. Chwała wszystkim, którzy spowodowali, że powstał park narodowy chroniący jakże fascynujące miejsce. Wizytą w Parku Narodowym Plitwickich Jezior zakończyłem pierwszą podróż do mojej ukochanej Chorwacji. Z jednej strony byłem smutny, że wyjeżdżam, ale z drugiej, serce mi się radowało, bo wiedziałem, że niedługo tam wrócę. I tak się też stało. Rozpocząłem drugą podróż.
Podróż druga.
Tym razem celem mojego wyjazdu była Północna Dalmacja. Ściślej mówiąc miasto Karlobag. I tu muszę się przyznać, że jest to jedna z nielicznych miejscowości chorwackich, która mnie nie zachwyca. A to z jednego powodu. Tam cały czas wieje wiatr, wiejący z górującego nad miastem masywu górskiego Velebit. W rozmowach z miejscowymi żartuję, że na 365 dni w roku, 364 dni wieje. Trochę jest w tym przesady, ale co by nie mówić ten wiatr występuje tam bardzo często. Ogromną radość sprawia mi natomiast dojazd do tego miasta od strony Gospićia. Uważam, że jest to jedna z najpiękniejszych tras widokowych z jakimi się spotkałem w Chorwacji. Bo proszę sobie wyobrazić, że trzeba z wysokości 927 m n. p. m., na takiej wysokości leży przełęcz Oštarijska Vrata, zjechać w dół drogą z niezliczoną ilością zakrętów i serpentyn, do zerowego poziomu. Trasa mająca około 30 km zachwyca przepięknymi widokami na wyspę Pag. Najpiękniejsze widoki są podczas zachodzącego słońca. Z lśniącego Adriatyku wystają krasowe skały i piargi wyspy Pag tworząc obraz księżycowego krajobrazu. Niesamowity widok. Dodam tylko, że droga została wybudowana w połowie XIX wieku przez Austrię. Za panowania Austrii odbudowano też, po niewoli tureckiej, Karlobag. Miało to miejsce w XVI wieku, kiedy miasto nosiło nazwę Bag (niejako w przeciwieństwie do leżącej naprzeciw wyspy Pag). Na cześć panującego wtedy cesarza Karola VI Habsburga miastu nadano nazwę Karlobag. Na początku napisałem, że miasto mnie nie zachwyca, więc nie będę o nim pisał. Napiszę jednak o Pagu, wyspie którą jedni zaliczają do wysp kwarnerskich, a inni już do wysp dalmatyńskich. Nie mam zamiaru rozstrzygać tego sporu. Wiem, że jest piękna, a w swej surowości i dzika. Do wielu plaż, w tym piaszczystych, można dotrzeć tylko od strony morza. Dopływając do takiej bezludnej plaży można poczuć się panem i władca tego kawałka ziemi. Miłe uczucie. Jest też jedna plaża, niestety już nie bezludna, a wręcz w nadmiarze zaludniona, przede wszystkim przez młodych ludzi. Plaża Zrce. Liczne kluby, dyskoteki, restauracje z basenami i wiele innych atrakcji, powodują, że zabawa trwa tam przez 24 godziny na dobę. Alkohol leje się obficie, a i narkotyki są w częstym użyciu. To niestety wywołuje u niektórych agresję i prowadzi do bójek, które nie zawsze kończą się tylko na wybiciu paru zębów czy siniakami pod oczami. Podczas mojego pobytu na wyspie, broń boże nie na plaży Zrce, został śmiertelnie ugodzony nożem młody Anglik. Tragedia, ale życie toczy się dalej. C’est la vie jak mówią Francuzi. Plaża, nie powiem, jest znana, ale nie jest symbolem wyspy. Wyspa Pag ma trzy symbole. Pierwszy symbol to sól i to sól „wydobywana” z morza. Na specjalne poldery wpuszcza się wodę morską, która dzięki promieniom słonecznym paruje, a sól pozostaje. Po osuszeniu sól trafia nie tylko na stoły, ale również do kurortów. Jakie wielkie znaczenie dla wyspy miała sól można się przekonać odwiedzając muzeum soli w mieście Pag na wyspie Pag. Drugi symbol to ser. Paški sir. Niestety jest go coraz mniej. Bardzo mocno zmniejszyła się jego produkcja. Powód jest prosty. Coraz mniej ludzi chce się trudnić hodowlą owiec. To jednak ciężka praca, a na turystyce można lepiej zarobić. To zresztą widać. Co raz więcej apartamentów, a co raz mniej pastwisk. Efekt – ceny sera są horrendalne. Dla smakosza nie stanowią one jednak problemu i zapotrzebowanie jest duże. I wreszcie trzeci symbol wyspy to koronki, czyli čipki. Tradycja koronkarstwa sięga zamierzchłych czasów. Miejscowe kobiety, bo nie czarujmy się mężczyźni tym się nie trudnili, szydełkowały zawsze. Dawniej wykonywały bardziej rzeczy użytkowe, koronkowe pościele, obrusy, serwety, które były często częścią posagu wnoszonego przez pannę młodą. Dzisiaj koronki robione są pod turystów, czyli są elementami bardziej zdobniczymi i dekoracyjnymi. Powiem jeszcze tylko, że miasto Pag to dzieło Jurija Dalmatinaca, chorwackiego rzeźbiarz, architekta i budowniczego. To on jest głównym twórcą katedry św. Jakuba w Šibeniku i to on brał udział przy budowie stonskich murów. Fajnie było na Pagu, ale trzeba wracać. Wracając zatrzymujemy się przy jednej z plaż, by móc, za zgodą oczywiście kapitana, poskakać z łodzi do cudownie czystej wody. Frajda i radość bezcenna. Na tym praktycznie zakończyła się moja druga podróż. Czas na trzecią.
Podróż trzecia.
Tym razem pojechałem na wyspę Krk do miejscowości Njivice. O miejscowości trochę później. Teraz chciałbym powiedzieć, że wyspa Krk do niedawna była uważana za największą wyspę Chorwacji. W ostatnich latach, po wykonaniu dokładniejszych pomiarów, okazało się, że tą największą jest wyspa Cres, położona zresztą niedaleko Krku. Różnica ta wynosi zaledwie 0.58 km2. Tak więc po wieloletniej, można nawet rzec, po wielowiekowej dominacji, wyspa Krk spadła na drugie miejsce. Na pewno nie umniejszyło to atrakcyjności turystycznej. Miasta: Krk, Vrbnik, Punat, Baška, Malinska, Omišajl, czy wreszcie wcześniej wspomniane Njivice w dalszym ciągu pozostały celem niezliczonej rzeszy turystów. Przyznam szczerze, że chociaż byłem w wielu miejscach w Chorwacji, w Njivicach byłem po raz pierwszy. I stwierdzam, że mnie zachwyciły. Nie ma tam nic godnego do obejrzenia, a jednak mnie zachwyciły. Przede wszystkim swoją czystością i promenadą, która, co dało się zauważyć, niedawno była odnowiona. Wzdłuż promenady, w centrum miejscowości (idąc promenadą i dalej wybrzeżem można dojść do Malinskiej), różnorodność kawiarni, restauracji, barów, straganów z pamiątkami, które tylko dodają uroku i kolorytu temu miejscu. Na dodatek bardzo często odbywają się różne koncerty zespołów muzycznych czy klap. Wieczorem wszystko jest ładnie oświetlone. Nie nudzi się człowiek. Warto wspomnieć o pięknie usytuowanym kempingu, oferującym domki dla tych bardziej zasobnych, jak i dla tych mniej posiadających. Są i miejsca dla „namiotowców” z pełnym wyposażeniem sanitarnym. Nie brakuje sklepików i straganów z warzywami i owocami. Powody do zadowolenia miałem również i z tego powodu, że mogłem płynąć pirackim statkiem po kanale vinodolskim i odwiedzić najpiękniejsze miasteczko wyspy – Vrbnik. Miejscowość położona jest na 50 metrowej skale, stąd gdzie nie spojrzeć piękny widok. Magiczny Vrbnik to labirynt krętych i ciasnych uliczek, w których nie trudno się zgubić. Mieścina jest też jednym z najstarszych miast wyspy, bo jej początki sięgają XII wieku. W jego okolicach rośnie, niespotykany gdzie indziej, szczep winnej latorośli, z którego powstaje doskonałe białe wino Vrbnicka žlahtina. Naprawdę godne polecenia. Okres pobytu w Njivicach to jeszcze jedno bardzo ważne wydarzenie, jakie miało miejsce w tym czasie, a dotyczyło całej Chorwacji. A ja miałem to szczęście, że mogłem w nim, poniekąd, uczestniczyć. To oczywiście Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Rosji, z Chorwacją w roli głównej. To było coś niesamowitego. Wszyscy kibicowali i to jak. W dniu meczu drużyny chorwackiej sklepy były wcześniej zamykane. Restauracje, przystrojone flagami, wypełnione do granic możliwości. Każdy utożsamiał się ze swoją drużyną. I ja tam byłem i mogłem się cieszyć na równi z chorwackimi kibicami, a proszę mi wierzyć, że potrafią okazywać swoją radość, ze zwycięstw swojej narodowej drużyny. To co się działo po zwycięskich meczach jest trudne do opisania. Euforia radości, szaleństwa trwająca do późnych godzin nocnych. Może lepiej byłoby napisać wczesnych godzin rannych. Feeria świateł. Coś wspaniałego. Prawie wszystkie mecze chorwackiej drużyny, granie naszej drużyny było niestety dosyć krótkie, obejrzałem tam w Chorwacji. Niestety nie dane było mi obejrzeć finału na miejscu, obejrzałem go w domu w Polsce, czego po dziś dzień nie mogę odżałować. No cóż, wypada mi tylko jeszcze raz zacytować francuskie powiedzenie „C’est la vie”. Żeby wjechać na wyspę lub z niej wyjechać zawsze trzeba przejechać przez Krčki most. Łukowy most (środkowy filar usytuowano na wysepce sv. Marko), liczący 1430 m długości, 67 m wysokości, wybudowany w 1980 roku, połączył stały ląd z wyspą i niewątpliwie przyczynił się do wzrostu zainteresowania Krkiem. Wszak odpadło połączenie promowe, a przeprawa, wprawdzie płatna, stała się prostsza. Tym mostem i ja wjechałem na wyspę, by po paru dniach, z żalem, ją opuścić kończąc trzecią podróż. Zaraz jednak miała być czwarta.
Podróż czwarta.
Muszę przyznać, że Chorwację przejechałem wzdłuż i wszerz. Mam jednak miejsce, do którego zawsze wracam z wielką ochotą i radością. I tam właśnie była moja czwarta podróż. To okolice Trogiru i Splitu. Oba te miasta uważam za najpiękniejsze w całej Chorwacji. Trogir urzeka mnie. Zarówno pełna turystów główna uliczka prowadząca do riwy, jak i te boczne uliczki pełne ciszy, spokoju i wiszącego prania nad głową. Te piękne stare budowle ze stylowymi oknami i okiennicami. Schody, prowadzące do domów, ustrojone wielobarwnymi kwiatami. Nadbrzeże ze szpalerem starych, pięknych palm z jednej strony i statkami z drugiej. A na końcu ta potężna, stara twierdza Kamerlengo. Takie samo uczucie mam spacerując po splitskiej riwie. Na Perystylu mógłbym przesiadywać godzinami, podziwiać piękno tego placu, obserwować przemieszczający się tłum ludzi, a od czasu do czasu posłuchać „klapy” śpiewającej, dla uciechy turystów. Nigdzie nie czuję się tak dobrze jak w tych dwóch miastach. Tym razem przebywałem niedaleko nich, w małej, sympatycznej mieścinie – z ładnymi plażami – Seget Vranjica. Oczywiście, że odwiedziłem moje ukochane miasta, ale nie tylko, bo byłem też Šibeniku. Mieście, które stało się początkiem chorwackiej państwowości. Powstało w X wieku jako „czysto” słowiańskie, chorwackie miasto. Największy jednak rozkwit osiągnęło za czasów panowania Wenecji. Wtedy też powstają twierdze ochraniające miasto, no i największe dzieło architektoniczne jakim bezwzględnie jest katedra św. Jakuba (sv. Jakov), wpisana na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Budowana przez 130 lat, w głównej mierze przez Jurija Dalmatinaca i jego uczni: Alešego i Fiorentinaca. Co ciekawe podczas budowy tej kamiennej świątyni nie użyto żadnego materiału wiążącego te kamienie. Nawet przy stawianiu sklepień. Kamieniarstwo w tamtym okresie musiało stać na najwyższym poziomie. Z miasta już tylko rzut berem i znalazłem się w Parku Narodowym rzeki Krka. Byłem tam naprawdę niezliczoną ilość razy. Zawsze mnie jednak zachwycał. Nie inaczej było i tym razem. Szum spadającej 14 kaskadami wody, zachwycająca w koło przyroda robią swoje. Tylko, żeby tak trochę mniej ludzi. To jednak z pewnością pozostanie tylko moim marzeniem. Podczas tej podróży był też czas i na zabawę. Zaliczam do tego płynięcie statkiem w ramach tzw. Fish pikniku z możliwością plażowania, ale przede wszystkim zjedzenia wyśmienitej rybki z grilla. Chorwaci mówią, że ryba musi pływać w trzech płynach: wodzie, oliwie i winie. Wszystko było. Nadarzyła się też okazja, by uczestniczyć w dalmatyńskiej kolacji, podczas której, przy muzyce „u živo”, raczyłem się takimi dobrociami jak pršut (szynka suszona na wietrze bura), owczy ser, oliwki i innymi nie mniej dobrymi specjałami. Po tym wszystkim na stół wjechał pełen gar „jela iz pod peki”. Zapytacie co to jest. Otóż to są ziemniaki wraz z trzema rodzajami mięsa (mogą też być owoce morza), odpowiednio przyprawione i przez parę godzin pieczone w żarze w specjalnie do tego przystosowanych garnkach. Pyszności nad pysznościami. Nie powiedziałbym wszystkiego, gdybym nie dodał, że do tego było podawane wino. Dużo wina. Dobre jedzenie, dobre wino i dobra muzyka. Co więcej trzeba, by zabawa była przednia. Goście nie bardzo chcieli opuszczać lokal, a w zasadzie taras. Zapomniałem bowiem powiedzieć, że całość odbywała się w wiejskiej konobie z charakterystycznym dalmatyńskim klimatem. Relację z tej podróży muszę uzupełnić jeszcze jedną informacją. Podczas całego pobytu była przecudowna pogoda z temperaturą powietrza 35ᵒ C, a wody 28ᵒC. Wszystko jednak co dobre to i szybko się kończy. Albo nam się tak wydaje, bo szczęśliwi czasu nie liczą. Tak więc i ta czwarta podróż się skończyła. Pora na piątą.
Podróż piąta.
Ta piąta podróż była nieco inna od poprzednich, choćby dlatego, że w większości przebywałem w Bośni i Hercegowinie, a ściślej mówiąc w samej Hercegowinie. Miałem też okazję być po raz pierwszy w niektórych miejscach i miejscowościach. Co bardzo lubię, bo nic przyjemniejszego jak zobaczyć coś pierwszy raz. A było na co popatrzeć. Wielu, jadąc do Mostaru od strony Chorwacji, przejeżdża koło pewnego miasteczka nawet niezauważająca go. Počitelj, bo o nim mowa, to zabytkowe miasto w Hercegowinie, położone na zboczu, w dolnym biegu rzeki Neretwy. Jego historia sięga czasów starożytnych, kiedy to znajdowała się tu jedna z rzymskich osad. Po upadku Cesarstwa została ona zajęta przez grasujących na Adriatyku neretwańskich piratów. W XIV wieku miasto wraz z całym regionem dostało się pod panowanie bośniackiego króla Tvrtka I (1383r.). Pierwsze udokumentowane zapiski pochodzą jednak z 1444 roku. W późniejszym czasie Počitelj zajęły wojska ówczesnego króla Węgier - Macieja Korwina, które w drugiej połowie XV wieku zostały wyparte przez Imperium Osmańskie. Pod panowaniem tureckim miasto zostało znacznie rozbudowane i ufortyfikowane. Wzmocniono także górujący nad miastem majestatyczny zamek warowny. To właśnie z tego okresu pochodzi najwięcej zabytkowych budowli, a samo miasto szczyci się jednym z najlepiej zachowanych zespołów urbanistycznych z okresu panowania tureckiego na terytorium całej Bośni i Hercegowiny. Do najważniejszych zabytków miasta zaliczyć trzeba między innymi XVII wieczną wieżę zegarową (Sahat kula), budynek dawnej szkoły kanonicznej (medresa), konak kapitanów Počitelja, wybudowany w 1563 roku meczet Hadżi-Alii oraz górujące nad miastem ruiny tureckiego zamku. Počitelj do końca XIX wieku, ze względu na położenie, pełnił ważną, strategiczną rolę. Miasto zostało dość mocno zniszczone podczas konfliktu chorwacko – bośniackiego w latach ’90. Obecnie Pocitelj oczekuje na wpisanie na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Powyższy opis miasta to takie dane encyklopedyczne – suche i bezbarwne. Będąc jednak tam na miejscu, stojąc u podnóża miasta, można dopiero dostrzec jego oryginalność i potęgę. Wszystkie budowle kamienne, również drogi, nadają miastu surowy wyraz. Ale to tylko tak na pierwszy rzut oka. Wystarczy wejść pomiędzy budynki, co wiąże się niestety ze wspinaczką, by dostrzec urok i piękno miasta. Architektoniczny kunszt budowli i budynków otoczonych, gdzie nie gdzie, ogrodami pełnymi agaw, fig i granatów. O widoku, po dojściu do twierdzy nie wspomnę. Tam dopiero widać piękno rzeki Neretwy. Gdyby nie to, że czas naglił, to chętnie posiedziałbym tam jeszcze parę godzin. Dobrze, że w perspektywie było kolejne piękne miasteczko, do którego z głównej drogi Metković – Mostar, trzeba trochę zboczyć. Tym miasteczkiem jest oczywiście Blagaj. Słynie ono z dwóch rzeczy: wyjątkowych źródeł rzeki Buny oraz tekke lub tekiji, czyli klasztoru derwiszów. Klasztor uchodzi za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych obiektów w całej Bośni i Hercegowinie. Został wybudowany prawdopodobnie przed 1520r. W kolejnych wiekach był rozbudowywany i przebudowywany. Obecny wygląd otrzymał w 1891r. Budynek wykorzystywany był na cele mieszkalne i modlitewne. W środku tradycyjne sale wypełnione starymi meblami, gdzieś rozłożony Koran. Na obejrzenie całości wystarczy kilkanaście góra kilkadziesiąt minut. Ale jest tu taka ciekawa atmosfera spokoju. Na dodatek jest malowniczo położony. U stóp pieczary, z której wypływa, a właściwie wybucha na powierzchnię rzeka Buna. Wybucha, bo woda wypływa z niej w ilości, aż 43 tys. litrów na sekundę, co sprawia że z jaskini wypływa już prawdziwa rwąca rzeka. Co ciekawe, woda ma stałą temperaturę około 10 stopni. Rzeczywiście, stojąc na mostkach nad rzeką, czuć taki fajny chłodek od niej. Nad rzeką rozstawionych jest sporo restauracji, a po drugiej stronie rzeki za niewielką opłatą można wsiąść do pontonu i udać się w głąb jaskini. Z tej drugiej strony jest też lepszy widok zarówno na jaskinię jak i na klasztor. W samym Blagaju, bo klasztor i źródło oddalone są nieco od centrum, warto zobaczyć jeszcze meczet Careva, jeden z pierwszych budynków, wybudowanych w mieście (1520 r.) ku czci sułtana Sulejmana I, czy kamienny most Karadoz-bega, wybudowany w 1570 r., użytkowany do dziś. Był jednak dwukrotnie remontowany – po bombardowaniu w czasie II wojny światowej i po wielkiej powodzi w 1960 r.). Na wzgórzu, powyżej Blagaja, gdzie kiedyś stały twierdze rzymskie, usytuowany jest średniowieczny zamek, tzw. Stjepan grad. Prowadzi do niego stroma około kilometrowa ścieżka. Twierdza jest niewielka, otoczona murami o wysokości 12-14 m i grubości ok.1,5 m. Po zdobyciu Blagaja przez wojska Otomańskie, forteca była dwukrotnie remontowana, ale z czasem jej znaczenie stopniowo podupadało na rzecz Mostaru. Z twierdzą wiąże się „blagajska” legenda – otóż, mieszkająca tu żona ostatniego władcy Hercegowiny otaczała się podobno służkami szczelnie zasłaniającymi twarze. Służące rozmawiały też tylko ze swoją Panią i z nikim innym. Władcy, jednocześnie mężowi, wydawało się to dziwne. Odkrył jednak w końcu prawdę. Tymi służkami byli mężczyźni zabawiający swoją Panią. Sytuacja taka nie mogła, z oczywistych względów, spodobać się władcy, co tu dużo mówić rogaczowi, więc kazał wszystkim bawidamkom swojej żony ściąć głowy. Co zrobił z żoną legenda nic o tym nie mówi.
Mostar jak zawsze piękny, pomimo tłumów na Starym moście i Kujundziluku. Turyści wchodzący na most cały czas myślą: „skoczy, czy nie skoczy”. Mowa tu oczywiście o panach, którzy za pewną opłatą skaczą z mostu do zimnej Neretwy. To „tylko” 21 metrów. Za mostem jest izba pamięci. Wchodzi się normalnie, ale wychodzi się z niej przygnębionym, zadając sobie pytania, na które nie ma odpowiedzi: Jak możliwe jest takie barbarzyństwo? Dlaczego człowiek człowiekowi wilkiem? To przecież jest nie możliwe by człowiek mógł być tak okrutny. A jednak… Kujundziluk, na który się wchodzi, pomaga przynajmniej trochę „zapomnieć”. Tam znajduje się wiele straganów, kramów, sklepików, restauracji, w których można kupić prawie wszystko. Kolorytu tej bazarowej uliczce dodają kocie łby. Jako, że jest to tak zwana strona muzułmańska nie brakuje i meczetu. Meczet Koski Mehmed Paša (Koski Mehmed-pašina džamija). Piękna budowla z wysokim minaretem. Stamtąd muezin nawołuje pięć razy dziennie wiernych na modlitwę. Przed meczetem, jak zresztą przed każdym, jest studnia, która turystom służy do napełnienia butelek zimną wodą. Dla muzułmanina to jednak święte miejsce, miejsce ablucji, czyli rytualnego obmycia części ciała przed wejściem do meczetu. Z okolicy meczetu rozciąga się przepiękny widok na rzekę Neretwę i Stary most, którego w dawnych czasach bronili „mostari”, od których zresztą wywodzi się nazwa miasta. Na końcu Kujundziluku jest mała restauracyjka, do której zapraszam wszystkich miłośników chałwy i rahat lokum. Co to chałwa, myślę nie trzeba tłumaczyć. Ta jest wyśmienita, taka prawdziwa. Rahat lokum, w dowolnym tłumaczeniu „dobry kęs”, to woda dobrze osłodzona, do której dodaje się mąkę ziemniaczaną z wodą różaną i z barwnikiem spożywczym. Po ostygnięciu i zgęstnieniu, całość kroi się na małe kostki i posypuje cukrem pudrem. Przysmak ten ma początki gdzieś w XVIII wieku. Legenda mówi, że pewien sułtan niezadowolony z twardych słodyczy (pewnie miał chore zęby), zażądał czegoś miękkiego. No i podano mu nową słodkość, co spotkało się z przychylnością władcy. Wkrótce rahat lokum stało się tak popularne, że zaczęto go „udoskonalać”, poprzez dodawanie orzechów, migdałów, sezamu, pistacji, cynamonu, mięty i Bóg wie czego jeszcze. Jedno jest pewne do Bośniackiej kafy koniecznie trzeba zjeść rahat lokum. Tu małe wyjaśnienie. Bośniacka kafa, to kawa z dodatkiem cukru zalewana wodą, a następnie trzykrotnie doprowadzana do wrzenia. Nie śmie się jednak zagotować. Zaparzana i podawana jest w specjalnych tygielkach zwanych džezva. Do kompletu podaje się jeszcze fildžan, czyli małą filiżankę w metalowym koszyku. Tak podana smakuje wyśmienicie. Będąc w Bośni i Hercegowinie trudno nie wskoczyć, dosłownie i w przenośni, w Wodospady Kravica na rzece Trebižat. Ten przyrodniczy fenomen przyciąga wielu turystów, aczkolwiek kto oglądał Plitwickie jeziora, czy Wodospady rzeki Krka, nie zostanie rażony i nie rzuci nim o ziemię. Plusem wodospadów Kravica jest możliwość, szczególnie w upalne dni, schłodzenia się w dość zimnych wodach rzeki. Przyznam, że bardziej zachwycił mnie mały (około 5 m wysoki i 25 m szeroki), niepozorny wodospad Kočuša. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do Kravicy, gdzie turystów było multum, panowała tam cisza i spokój. Tylko piękno przyrody. W niedalekiej odległości od wodospadu znajduje się, przerobiona ze starego młyna, bardzo sympatyczna i klimatyczna konoba, w której można nieźle zjeść i napić się wybornego wina, będącego wyrobem z własnych winnic gospodarza. I to chyba byłoby wszystko co mam do napisania odnośnie tego wyjazdu. Czas na szóstą podróż i niestety ostatnią.
Podróż szósta.
Tym razem południowa Chorwacja, a ściślej, półwysep Pelješac, miasto Orebić. Półwysep Pelješac, jak dla mnie, to jeden z najpiękniejszych terenów i tak pięknej Chorwacji. Wspaniałe wzniesienia, niekiedy nawet góry, jak np. sv. Ilja, opadające zboczami bezpośrednio do morza. A, że pada na nie „dużo” słońca to jest to idealne miejsce do uprawiania winnej latorośli, i oliwek. Taki też jest widok na półwyspie. Winnice i gaje oliwne. Mieszkańcy doskonale wiedzą jaki skarb posiadają. W związku z czym produkują najlepsze czerwone wina w Chorwacji. A i oliwa uchodzi za wybitny specjał. Czerwone wina pochodzą od tego samego szczepu winnej latorośli Plavac Mali, tyle tylko, że wino „Dingač” produkuje się z winogron rosnących na południowych zboczach półwyspu, najbardziej nasłonecznionych. Natomiast wina: Pelješac, Plavac, czy Postup to tzw. wina kontynentalne, czyli wina wyprodukowane z winogron rosnących wewnątrz półwyspu. Win białych produkuje się zdecydowanie mniej niż czerwonych, a ich przedstawicielem jest „Pošip”. Jadąc przez, liczący prawie 70 kilometrowej długości Pelješc co rusz napotyka się na „vinarije” oferujące swoje produkty. Ale dość o winach, bo można by pomyśleć, że tam oprócz wina nic ciekawego nie ma, a to nieprawda. Wzdłuż wybrzeża można napotkać wiele mniejszych i większych miejscowości oferujące liczne atrakcje. Największą miejscowością jest Orebić, mogący poszczycić się połączeniem promowym z wyspą Korčula i miastem o tej samej nazwie. Przeprawa trwa około pół godziny. Co jest niewątpliwie wielką atrakcją, jako że, miasto Korčula uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast Chorwacji, a przez niektórych porównywane jest nawet do Dubrownika. W mieście tym, jakby nie było, urodził się wielki średniowieczny podróżnik Marco Polo i tańczy się taniec, którego nigdzie indziej już nie można zobaczyć- Moreška. Taniec podczas, którego, w imię wielkiej miłości, walczy dobro ze złem. To tak w skrócie, ale warto zobaczyć to piękne widowisko, pełne scen mrożących krew w żyłach ( tańczący używają oryginalnych szabli, chwila nieuwagi i można się zranić), ale i pięknych lirycznych momentów. A wracając do Orebića to jest to kapitańskie miasto. Skąd nazwa? Otóż większość kapitanów floty Dubrownickiej, ale też i zwykłych marynarzy pochodziło z Orebića. Tu od zawsze było centrum żeglarstwa. Przechodzący na emerytury kapitanowie i oficerowie budowali w Orebiću swoje domy, które do dziś noszą nazwy „kapitanske kuce”. W jednym z takich domów mieści się Muzeum Morskie, a w innym Stowarzyszenie Marynarzy, czy Sąd. Co ciekawe miejscowość otrzymała nazwę „Orebić" w XVI wieku, kiedy osiedliła się tu rodzina znanych marynarzy o tym nazwisku i w dużym stopniu wpłynęła na historię miasta. Ich grobowiec znajduje się na wzniesieniu nad miastem z kościołem „Gospe od Anđela” i klasztorem Franciszkanów. Z kościołem Matki Boskiej Anielskiej wiąże się pewna opowieść. Otóż, marynarze przywozili do kościoła różne przedmioty z całego świata. Uważali oni, że to ich kościół, marynarski kościół. Kiedy wypływali w morze, lub powracali z dalekich wypraw, zawsze pozdrawiali „swój” kościół włączając syreny statków. W zamian byli pozdrawiani, żegnani lub witani biciem dzwonów.
I tak przebywając w otoczeniu pięknych widoków, zielonych cyprysów i palm, rozkoszując się słońcem i ciepłą wodą, kończyła się moja szósta podróż, zarazem ostatnia. Bardzo zresztą tego żałowałem. Miałem i mam nadal świadomość, że w przyszłym roku znowu powrócę na chorwacką ziemię, którą tak bardzo pokochałem, że nie mogłem i nie mogę sobie jakoś wyobrazić, bym w następnym roku nie był w mojej Chorwacji. Do zobaczenia moja piękna Chorwacjo.